ofensywa5, Ofensywa (magazyn społeczno-kulturalny)

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
D
rogi
C
zytelniku
!
<<
OFENSYWA
NUMER 1(5) luty 2007
my good old toys
(Kiedy znów
będę dzieckiem, wrócę do moich starych
dobrych zabawek
) – to fragment utworu
Demisa Roussosa. Oczywiście nazwisko
to mało któremu młodemu człowiekowi
coś powie. Greckiego piosenkarza, jedną
z zagranicznych gwiazd festiwali w Sopo-
cie, jakie odbywały się w latach 70. i 80.,
pamiętają dziś tylko nieliczni. A ja pa-
miętam, za sprawą patefonu mojej babci.
Uwielbiała „grać” na nim tzw. pocztówki
dźwiękowe, z których moją ulubioną była
taka z kolorowym rysunkiem rycerza na
koniu i wspomnianą piosenką Roussosa.
Z wczesnego dzieciństwa zapamiętałam
utwór właśnie o dzieciństwie. Każdy z
nas zapamiętał jednak co innego. Gdy
ja wsłuchiwałam się w śpiew puszyste-
go Greka,
Żaneta Grzywacz
dowodziła
właśnie w przedszkolu swego polityczne-
go rozeznania,
Sylwia Hejno
rozkładała
na trawniku kocyk, dokuczając pewnej
starszej pani,
Adrian Szary
zachwycał
się Panem Kleksem, a
Przemek Kaliszuk
„katował”
Braci Mario
na antycznej kon-
soli
Pegasus
.
Ela Pyda
(co prawda miała
wtedy jakieś pięć lat, ale już od dziecka
wykazywała niecodzienne zdolności pu-
blicystyczne) pisała właśnie wypracowa-
nie na temat
„O wyższości wychowania
socjalistycznego nad kapitalistycznym”
.
Emilii Gulkowskiej
, z kolei, wyryły się w
pamięci dziwaczne czasy transformacyj-
nego „miksera”.
Niektórzy mieli jednak dzieciństwo
inne od naszego. O tej inności przesą-
dził czas – i to jest opowieść pani Ro-
zalii, albo przestrzeń geopolityczna
– i to jest opowieść Aleksego, naszego
rówieśnika z Ukrainy. Możemy też
pozwiedzać z
Kingą Nieczają
miasto,
które w dzieciństwie naszych rodziców
było przystanią „dzieci-kwiatów” z ca-
łego świata – Amsterdam. A
Piotr Fą-
frowicz
, ceniony ilustrator książek dla
dzieci opowie, dlaczego nie chciałby się
znaleźć w krainie własnych rysunków.
Ponadto, w tym numerze, przyjrzymy
się bezdomnym na lubelskich dworcach
i pewnej grupie młodych ludzi z Lubar-
towa. Jak zwykle, jest też kilka kąsków
dla koneserów literatury – w tym,
po
raz pierwszy publikujemy na naszych
łamach
DRAMAT
, jak najbardziej
sceniczny. Coś z nas jednak wyrosło.
Pewnie przez te stare dobre zabawki,
do których w tym numerze wracamy, a
Was zapraszamy ze sobą O
>>
Tak pamiętamy
4 >>
Skaczące autorytety
- Żaneta Grzywacz
6 >>
Szklane lata
- Sylwia Hejno
9 >>
Ogromny kleks na kartach
mojego dzieciństwa
- Adrian Szary
12 >>
W komunistycznych gaciach
- Elżbieta Pyda
14 >>
Czas rekinów
- Karolina Przesmycka
17 >>
Konik dzieciństwa
- Przemek Kaliszuk
18 >>
Puchatek konta Uszatek
- Emilia Gulkowska
19 >>
Wróg Cię kusi Coca Colą
- Karolina Ożdżyńska
>>
Tak żyjemy
21 >>
Szczypta zapału, szklanka parainy i kilogram
szaleństwa, czyli jak zrobić spore zamieszanie
w małym mieście
- Anna Fit
>>
Tak piszemy
2 >>
Stopem po Europie cz. II
- Kinga Nieczaja
26 >>
Zapach kobiety
- Michał Janczura
27 >>
Sztuka przetrwania
- Kinga Nieczaja
0 >>
Oczy pani Rozalii
- Marika Bannach
>>
Tak sądzimy
4 >>
Oswajanie potwora
- Arkadiusz Ostrowski
>>
Tak tworzymy
28 >>
Wernisaż - Oliwia Węgrzynowicz
6 >>
Pora Prozy 2 w Lublinie
- Dorota Niedziałkowska
8 >>
Poezja - Wojciech Be.
9 >>
Spontaniczny obserwator
- rozmowa
z Michałem Domagalskim - Leszek Onak
40 >>
Psycho Show
- Michał Domagalski
44 >>
Lubię malarstwo jak grawerstwo
- rozmowa
z Piotrem Fąfrowiczem - Dorota Niedziałkowska
46 >>
(Nie)zbędna sztuka
- Izabela Kamińska
48 >>
Lokalni emigranci
- rozmowa z twórcami
strony
szpinacz.blog.pl
- Leszek Onak
51 >>
Aktualności
>>
Felieton
5 >>
Dwa kotki
- Sylwia Hejno
54 >>
„Kochana mamo, gdy będę duży…”
- Karolina Ożdżyńska
OFENSYWA
Studencki Dwumiesięcznik Społeczno-Kulturalny
Adres redakcji: Studenckie Koło Medialne UMCS
Wydział Politologii UMCS
Pl. Litewski 3, 20-080 Lublin
e-mail: ofensywa@umcs.lublin.pl
Redaktor naczelna: Karolina Przesmycka, tel. 509 228 170
Zastępcy redaktor naczelnej: Jakub Jakubowski, Leszek Onak
Sekretarz redakcji: Elżbieta Pyda
Zespół redakcyjny:
Publicystyka: Karolina Przesmycka (kprzesmycka@o2.pl),
Literatura i teatr: Leszek Onak (jonwajn@poczta.onet.pl),
Plastyka: Jakub Jakubowski (drawer@poczta.onet.pl),
Aktualności: Elżbieta Pyda (elzbieta_pyda@gazeta.pl),
Michał Domagalski (m_domagalski@gazeta.pl)
Współpraca: Ł. Libiszewski, K. Herdyński, S. Sękowski, A. Szczyglewska, K. Nieczaja, A. Fit,
K. Ożdżyńska, J. Jakubowska, A. Świderska, M. Mierzejewski, A. Darmochwał, A. Delor,
A. Magiera, M. Tarkawian.
Łamanie i skład: Jakub Jakubowski - www.3jstudio.pl
Opieka nad projektem: red. Franciszek Piątkowski
Druk i oprawa: "Rapida" s.c., 20-306 Lublin, ul. Firlejowska 32
Redakcja miesięcznika OFENSYWA nie ingeruje w poglądy autorów i zastrzega sobie prawo do skracania tekstów
fot
. B
ogdAn
s
ozoniuk
1984
r
.
OFENSYWA - luty 2007
W
hen I’m a kid I’ll go back to
fot
. A
gnieszkA
k
liczkA
>> T
ak
pamięTamy
T
ak
pamięTamy
<<
- Ty będziesz Kenem, ja Barbie, a Ka-
sia naszym dzieckiem. Tylko nie wykrzy-
wiaj mu nogi! Z tobą to tak zawsze.
- Sama taka jesteś. Nie będę się bawił
lalkami, idę do samochodów.
Siedzieć cicho i nie wychylać się?
Nie, wstydu człowiek uczy się trochę
później. Podniosłam palec - bo przecież
wiedziałam.
- Jaruzelski. - Do dziś nie mam po-
o tym panu, nie brałabym udziału w pro-
fanacyjnych zabawach? Pewnie nic by to nie
zmieniło, bo co sześciolatka mogły obcho-
dzić wielkie przemiany w kraju? Liczyło się
to, że Wałęsa rymuje się z mięsa.
- To teraz zdrowie wszystkich niepi-
jących.
- Cicho, włączcie na moment radio;
mają podać wyniki.
- Czego? Wyborów…
Ten toast nie byłby za mnie; było
dużo i kolorowo - bo akurat ten ry-
nek jest bogaty, a studenci umieją to
wykorzystać. Biegłam więc do łazienki
wcale nie dlatego, że wypiłam za dużo
herbaty, a za sobą słyszałam radiowy
komunikat…
Po kilku minutach pukanie, to Magda:
- Już lepiej? Jeśli tak, to wyłaź, trzeba
rozruszać co niektórych. Trochę im się
nastroje popsuły. - Polityka miewa więc
wejściówki na imprezy.
- A kto wygrał? Disney 1 czy Disney 2?
- O, jesteś - Tomek, jak zwykle tro-
skliwy - Reakcję wtórną wywołała zbyt
duża ilość trunków, czy to, co przed
chwilą słyszeliśmy?
Najgorsze jest to, że odpowiedź wcale
nie była taka oczywista.
Fizjologia znów dała o sobie znać, po-
nownie w tak ważnym momencie dzie-
jowym naszej drogiej Ojczyzny. Tylko,
że w tym, co dzieje się teraz, uczestniczę,
niestety, już bardziej świadomie i raczej
bez uśmiechu na twarzy. Po powrocie
z toalety nie mogłam też wrócić do zaba-
wy lalkami, jak było kilka lat temu.
Poważne rozmowy przedszkolaków
- takie „o życiu” - nie mniej pouczające
zabawy, które sprytnie miały przygoto-
wać nas do pełnienia ról, które każdy
Polak podjąć powinien. Ktoś był mamą,
ktoś tatą, obowiązkowa była pani z biu-
ra, kierowca, czasem strażak - zabawy
kształtujące są.
jęcia, skąd o nim wiedziałam; tematy
spoza sfery bajek, wyobraźni i świata,
w którym lalki żyją własnym życiem,
w ogóle mnie nie interesowały.
- Nie, nie Jaruzelski. - Ups, pomyłka.
- A właśnie, że tak. - Zaczęła się moja
pierwsza w życiu kłótnia z „autoryte-
tem”; czym skorupka za młodu nasiąk-
nie…
Nie było więcej chętnych, żaden
grzeczny przedszkolaczek nie podniósł
już paluszka. Widać, nie było innego
wyjścia - odpowiedź padła z ust mojej
oponentki:
- Od dziś prezydentem Polski jest
Lech Wałęsa.
Chyba wypiłam za dużo herbatki,
moja ręka znowu musiała wykonać
ruch w górę.
- Słucham, chcesz powiedzieć coś
o tej postaci?
- Proszę pani, mogę siku? - W oczach
błyskawice; dzieci przysparzają tyle
trosk i rozczarowań…
- Nie mówi się siku, tylko iść do to-
alety.
- Proszę pani, mogę iść do toalety? -
Wychodząc słyszałam jak „nasza pani”
wyjaśnia dzieciom znaczenie tego wy-
darzenia i opowiada o „panu Wałęsie”.
Ja jednak miałam na głowie pilniejszą
potrzebę. Tak pojawił się w moim życiu
człowiek, który nie chciał, ale musiał.
Później, w trakcie przedszkolnych po-
siłków, często bawiliśmy się w wymyślanie
wierszyków o Wałęsie. Nasza inwencja była
zadziwiająca; najlepszy był Marcin: „Wa-
łęsa po lesie się wałęsa”, „Wałęsa ma port-
ki z mięsa” itp. Może gdybym wtedy nie
wyszła do toalety i wysłuchała opowieści
»Co sześciolatka
mogły obchodzić wielkie
przemiany
w kraju?
Liczyło się to,
że
„Wałęsa”
rymuje się z „mięsa”.«
więcej. Wytłumaczono mi zna-
czenie tamtych wydarzeń, nauczono je
interpretować. Postać z wąsami sta-
rano się wykreować na nasz autorytet.
Tyle, że pan z Matką Boską w klapie
jakoś nie wzbudzał mojego podziwu…
Nie zmienia to jednak faktu, że był waż-
ny - skakał przez ogrodzenie - a Disney
stworzył nawet niedawno film „Skok
przez płot”. Cały czas obecny, ale raczej
nieszkodliwy - regularnie pojawia się
w mediach, bo autorytety należy cały
czas o coś pytać, np. czy uznany pisarz
nadal zasługuje na honorowe obywatel-
stwo Gdańska…
szkolu. Trochę mroźny - był
grudzień, ale dzieciństwo to jeszcze nie
pora, aby narzekać na pogodę. Zjedliśmy
śniadanie - jedzenie, jak zwykle, pyszne;
pierwsza placówka oświatowa w moim
życiu wiedziała, jak zwabić przyszłość
narodu w swe progi. Potem obowiąz-
kowe były klocki, ewentualnie lalki bądź
samochody. Tym razem, chowanie in-
nym zabawek lub rzucanie w siebie ka-
wałkami zbudowanych zamków, trwało
jednak dość krótko.
- Usiądźcie w kole na dywanie. -
O „naszej pani” mówiliśmy, że jest
miła i ładna. Czasem uchylała przy-
kry obowiązek leżakowania - czuliśmy
się dzięki temu prawie jak dorośli (kto
z nas mógł wiedzieć, że bycie dorosłym
wcale nie jest takie fajne); wzbudzało to
zazdrość młodszych grup. Nie lubiliśmy
tylko tego siedzenia cicho i prosto na
dywanie i odpowiadania na pytania.
- Powiedźcie mi, kto to jest prezydent.
- Nie pamiętam odpowiedzi, ale pewnie
było to coś w stylu ostatniego progra-
mu Manna. Błyskotliwie i zabawnie.
Może któreś z nas miałoby szansę na
nagrodę ulubieńca TV?
- A kto jest prezydentem naszego
kraju?
- Ma przyjść Aśka. I Mirek też, ale
później.
- Tomek będzie? No bo jak bez niego?
To się tak nie da - on ma dostęp do naj-
lepszych napojów.
Normalna zabawa - tylko już nie taka,
jak w przedszkolu. Studencka - inne
zabawki, inni ludzie i nie ma „naszej
pani”, która każe usiąść grzecznie na
dywanie i odpowiadać na pytania. Te,
gdyby się dziś pojawiły, pewnie wca-
le nie byłyby łatwiejsze. Jaki jest stan
naszego kraju? Kto jest dla nas autory-
tetem? Jaka przyszłość? Nie, w to nie
będziemy się bawić.
Jest wódka, jest muzyka i są ludzie.
Młodzi, fajni - bo z innymi nikt się
bawić nie chce. No to się bawimy - nie
wdawajmy się w szczegóły jak, raczej
każdy wie.
Dwa podobne do siebie dni, dwie po-
dobne reakcje, dwóch mężczyzn obej-
mujących ważne stanowiska państwo-
we. Czas jednego już minął, drugi jest
ciągle obecny - tylko czy, tak jak tam-
ten, byłby zdolny do skoku? Czy któryś
jest dla nas skaczącym autorytetem,
dokonującym heroicznego wyczynu,
zapierającego nam dech w piersiach
i budzącego podziw? Drugi z tych
panów zapowiada się całkiem nieźle
i nie można powiedzieć, że go nie
lubimy, bo przecież szanuje obywate-
li, bo nie powie do człowieka źle, bo
ładnie śpiewa hymn, bo
wysyła żołnierzy na woj-
nę, bo nie lubi układów,
bo…
O
Żaneta
Grzywacz
4
OFENSYWA - luty 2007
OFENSYWA - luty 2007
5
K
ilka lat później wiedziałam już
Ot
,
taki zwykły dzień w przed-
>> T
ak
pamięTamy
T
ak
pamięTamy
<<
Kiedyś, kiedy byłam znacznie młod-
sza i zasłyszałam gdzieś tytuł „Rok
1984”, nie mogłam zrozumieć, dlaczego
ktoś wybrał właśnie rok moim urodzin,
ale, jak to dziecko, byłam przekonana,
że ta zbieżność musi mieć związek ze
mną. Jakieś dziesięć lat później, okazało
się, że nie: nie było wzmianki o mleku
w szklanych butelkach, o czeszkach,
wywrotkach, grubych rajstopach, o za-
pinanych na plastikowe klamry kombi-
nezonach, o horrorze przymusowego
leżakowania w przedszkolach, kiedy
dzieci leżały na materacykach w rów-
nych odstępach jak jajka w przegród-
kach, ani o choinkach – gwiazdkowych
zabawach, organizowanych w szkołach,
zakładach pracy i spółdzielniach.
Nie przypominam sobie, abym wów-
czas miała świadomość specyfiki tam-
tych warunków – dzieci należą do tego
rodzaju stworzonek, że, o ile mają peł-
ny brzuch, dostateczną dozę beztroski
i możliwość zabawy, to warunki są za-
wsze dobre.
można układać klocki lego, a to i tak przy-
szło później), mieli dwa wyjścia – albo roz-
rabiać, albo się przyłączyć do dziewczynek.
Samotne rozrabiactwo jest na dłuższą metę
nudne, wiadomo przecież, że musi istnieć
jakaś ofiara, najlepiej taka, która da świadec-
two okrucieństwa swojego oprawcy, będzie
się szarpać, piszczeć i brzydko przezywać.
Ponieważ samotne dziewczynki zdarzały
się rzadko, nie mogło być też mowy o po-
jedynczych, nigdzie nie zrzeszonych chłop-
cach, stąd obie płcie dążyły do przynależenia
do jakiejś hordy (teraz sobie myślę, że może
podskórnie czuliśmy, że nie-przynależenie
nigdzie jest niewłaściwe). Schemat wzajem-
nych podchodów był następujący: początko-
wo, oba młodociane stadła zdawały się być
sobą nie zainteresowane, jednak, stopniowo,
prędzej czy później, musiało dojść do jedno-
czącego konfliktu, aby chłopcy mogli podo-
kuczać dziewczynkom, a one, owładnięte
wulkaniczną nienawiścią, pójść z płaczem
na skargę. Potem, kiedy pojawiła się jakaś
rozjemcza mama i, wśród protestów, pomie-
szanych z nieartykułowanymi wrzaskami,
kazała się pogodzić i bawić razem, obie hor-
dy, jeszcze wzdragając się przed sobą, znosi-
ły piłki, rakietki, kocyki i, uszczęśliwione,
bawiły się razem, o co przecież od samego
początku chodziło.
Kocyki, gęsto rozsiane przy ładnej po-
godzie, były symbolem dziecięcej społecz-
ności, bazą wypadową – zabawa mogła się
toczyć gdzieś dalej, ale jej teren był zawsze
zaznaczony obecnością tego kwadracika
materiału, zazwyczaj w odcieniach brą-
zów i szarości, chociaż czasem, zwłaszcza
w dobie Peweksów, zdarzały się i róże,
morele, beże, a nawet błękity. Jeżeli grupka
się przemieszczała, na przykład szła na łąkę,
zabierała cały dobytek ze sobą, tak jak to ro-
biły niegdyś wędrownicze plemiona. Nasze
rozrywki miały często charakter zbieractwa
i były ściśle związane z praporządkiem pór
roku: jesienią zbieraliśmy liście i kasztany,
pod koniec zimy szukaliśmy przebiśniegów
i bazi-kotków, a od wiosny - kiedy wszystko
rozkwitło – kwiatów i co ładniejszych traw.
Dzieci, a zwłaszcza dziewczynki, wiedziały,
co to jaskier, kaczeniec, mlecz – a zdmuchi-
wanie ich stanowiło odrębny sezon zabawo-
wy - chaber, wrzos, mak, rumianek, szczaw,
dzika róża, babka, skrzyp, czy dzwonki. Te
ostanie, obficie oplatały kościelne ogrodze-
nie i miały najintensywniejszy zapach ze
wszystkich dostępnych nam pospolitych
kwiatów.
W tej mikrokulturze łazęgostwa (któ-
rej granice były ściśle ograniczone przez
wszechwładną mamę) nie można było no-
sić zbyt wielu przedmiotów ze sobą - było
to zbyt uciążliwe. Ponieważ dzieci - jak
to dzieci – bystre, były doskonale poin-
formowane o swoim wzajemnym stanie
posiadania, w konsekwencji wykształci-
ła się zabawkowa specjalizacja: wiadomo
było, kto posiada zestaw do badmintona,
piłkę czy meble dla lalek. Nie przyniesie-
nie owej rzeczy, gdy grupa jej potrzebo-
wała, równało się byciu egoistą, toteż opór
zdarzał się niezwykle rzadko. Niektórych
wspaniałości, takich jak dom dla lalek
chociażby, nie dało się albo nie było wolno
wynosić, więc grupka hałaśliwie wlewała
się do mieszkania szczęśliwego posiadacza
i pozostawała tam aż do nieuchronnego
rozpędzenia przez rodziców, co zazwyczaj
miało miejsce przed dobranocką. Trzeba
zauważyć, że dzieci przesiadywały u sie-
bie całymi godzinami i były w tym cza-
sie pojone i karmione przez gospodarzy,
słowem - stanowiły dobro wspólne; zresz-
tą, tak jak wszystko inne było z założenia
wspólne w tym ustroju.
po krzywej chodnika, od krawężnika do
krawężnika. Niebawem zostałyśmy dostrze-
żone i zabawa stała się bardzo popularna
– w krótkim czasie również inne dzieci
poczęły, naszym przykładem, toczyć się ra-
dosnym slalomem po osiedlu. Sprawa przy-
brała jednak mniej fortunny obrót, kiedy
pewnego dnia, będąc u Beatki, powiedzia-
łam coś chyba całkiem niepotrzebnego:
- Beatko, pobawmy się u ciebie w pija-
ków!
Tata Beatki, który na co dzień skrywał
pod koszulą zielonkawy tatuaż na ramieniu,
gwałtownie poczerwieniał, a mama Beatki,
która paliła jednego papierosa za drugim,
okrutnie się poruszyła, była w jakiejś po-
domce w cętki, jakby ją ktoś posypał pie-
– z bielutką figurką Matki Boskiej, wiel-
kości małego oleju. Pod wpływem obec-
ności figurki pocichły głosy, zapanowała
skupiona atmosfera. Ale nurtowało nas,
co to za Matka Boska z RFN i co ona
robi innego niż nasza. Wtedy Krysia po-
wiedziała, że zaraz pokaże, co się z tym
robi.
- Ale wam nie dam, bo to nie dla dzieci
– dodała z bardzo ważną miną.
Zaczęła manipulować paluszkami
wzdłuż korony, odkręciła czubek główki
i pociągnęła z Matki Boskiej zdrowe-
go chausta czegoś, co tajemnie pływało
w środku. Następnie odniosła ją równie
szybko, jak ją wzięła. Właśnie to cudo
Włoskowie mieli u siebie.
„Gdyby przy
domach
i blokach zebrać
ziemię
na grubości około 20 cm
to, w
skorupkach
szkiełek,
pojawiłby się
odbity obraz tego,
jak
dzieci potrafiły
ubarwić najbardziej
bezbarwną
rzeczywistość.”
„Dzieci należą
do
tego rodzaju stworzonek,
że, o ile mają
pełny brzuch,
dostateczną dozę
beztroski i możliwość
zabawy, to warunki
są zawsze dobre.”
przem, i, niestety, przyjaźń z Beatką na dłu-
go zamarzła. A zabawa w pijaków umarła
bezpowrotnie.
Wspomniana Beatka była zagorza-
łą przeciwniczką Krysi Włosek, z którą
mieszkała na tym samym piętrze. Krysia
Włosek jest o tyle godna uwagi, że jej tata,
czym się ogólnie pyszniła, jeździł do RFN
i NRD i przywoził, wedle jej opowiadań,
całe wory niemożliwych do wyobrażenia
niesamowitości. Te słowa: „RFN” i „NRD”
wymawiała wydymając usteczka, jakby
poznała jakąś nieprzeniknioną tajemnicę,
a dla mnie one znaczyły dokładnie tyle,
co dwa zupełnie obce kraje, gdzie, nie wie-
dzieć czemu, były lepsze zabawki.
Opowieści Krysi Włosek zrażały do
niej inne dzieci, nie tyle przez zazdrość,
co przez fakt, że lgnęła do nich niepro-
porcjonalnie bardziej niż one do niej; była
natrętna, a w miarę jak bardziej od niej
uciekano, ona tym usilniej wabiła do sie-
bie cudami przywiezionymi przez tatę.
Kiedyś, podczas jednego z nielicznych
spotkań u niej, Krysia zaanonsowała, że
niebawem objawi jeden z tych cudów, po
czym zniknęła na chwilę w ciemnobrą-
zowej głębi mieszkania, tak jak większość
naszych mieszkań była ciemnobrązo-
wa. Wróciła – ku ogólnemu zdziwieniu
Gargamel zza pelargonii
Pomimo takich, niezrozumiałych
przecież wtedy incydentów, dziecięcość
w ogólnym zarysie miała się dobrze.
Przede wszystkim – dzieci było bardzo
dużo. A ponieważ kwitły gry ruchowo-
zespołowe – w ganianego, w chowa-
nego, w dwa ognie, w kozła, w króla,
w piekło-niebo - było je przy tym za-
wsze słychać. O ile pamiętam, nikt za
to nie krzyczał. Z jednym może, nie-
chlubnym wyjątkiem, jaki stanowiła
pani Zofia.
B
yła to kobieta samotna, dokucz-
Pobawmy się w pijaków!
H
ałaśliwość zawsze towarzyszy
Baza wypadowa w odcie-
niach brązu
P
ewne kontrasty, jak na przykład
udanej zabawie. Właśnie wrzask
jest taką formą ekspresji, że, ściślej mó-
wiąc, towarzyszy zabawie w każdym
wieku, różnica dotyczy jedynie pory
dnia, w jakiej się rozlega: do zmroku
wrzeszczą dzieci, po zmroku wrzeszczą
osiedlowi pijaczkowie. Nie wiem, czy to
była kwestia nieuświadomienia (wia-
domo – nie widzi się tego, o czym się
nie wie) czy sprawności milicji, a może
tego, że alkohol był sprzedawany od go-
dziny trzynastej, dosyć na tym, że dla
mnie nie było wrzeszczących pijaczków.
Chociaż gdzieś z pewnością byli.
Beatka, moja przyjaciółka, kiedy pew-
nego dnia było szczególnie nudno, zapro-
ponowała :
- Pobawmy się w pijaków!
Żywo poinstruowała mnie, co robić
– miałyśmy zarzucić sobie ręce wzdłuż kar-
ków i, depcząc jedna drugą, posuwać się
brak dziecięcych kocyków na
trawnikach, widzę dopiero teraz. Tego
lata widziałam zaledwie jeden, który
zajmowały dwie dziewczynki przez
około tydzień. To zdumiewające, że nie
ma już kocykowej społeczności – ko-
lorowe dziecięce ciałka miotają się bez
ładu i składu, wrzeszczą pod balkona-
mi jak zawsze, ale nie tworzą już regu-
larnych grupek.
Być może, było to zasługą ograniczonej
ilości zabawek, że kiedyś trzeba było się zwy-
czajnie organizować: jedna dziewczynka była
lalką Barbie, druga była Kenem, a trzecia,
przypuśćmy, pluszowym słonikiem. Zado-
wolenie poszczególnych uczestniczek zaba-
wy było, rzecz jasna, różne. Chłopcy z kolei,
którym doskwierał znacznie gorszy problem
z techniczno-chłopięcymi zabawkami (ileż
liwa, zgorzkniała, o wyjątkowo
wyczulonym słuchu, która metodycznie
zakręcała i odkręcała sobie papiloty, bo
tego, co miała na głowie, natura z pew-
nością sama by nie stworzyła. Gromiła,
pouczała, przestrzegała, groziła, wiecz-
nie w szlafroku, z wyżyn drugiego pię-
tra zza doniczek pelargonii – bo tylko
pelargonie i kaktusy były w oknach,
nic innego - głosiła ze swojego balkonu
prawdziwe tyrady, nigdy nie docenione
przez ich małych, hałaśliwych adresa-
tów. Pełniła, przy tym wszystkim, nader
pozytywną rolę – była naszym żeńskim
Gargamelem, a dzieci potrzebują swo-
jego potwora, mrocznego straszydła,
6
OFENSYWA - luty 2007
OFENSYWA - luty 2007
7
>> T
ak
pamięTamy
T
ak
pamięTamy
<<
które dostarcza dreszczyku strachu; nie
ma przecież niczego tak przyjemnego,
jak celowe podrażnienie owej istoty, aby
w ostatniej chwili jej uciec sprzed nosa,
jeszcze świeżo pod wrażeniem własne-
go wyczynu. Panią Zofię dzieci dopro-
wadzały przez to do szału: przechodzi-
ła samą siebie w chodzeniu na skargi
do sąsiadów, było to nieznośne. Miała
ucho osoby spędzającej życie w domu,
w brudnym szlafroku - nie potrzebo-
wała się przebierać, przeszkadzał jej
każdy odgłos, a dokładność, z jaką je
rejestrowała, pozwalała przypuszczać,
że wyczekuje tych odgłosów specjalnie.
O przykrości jej usposobienia świad-
czy najdobitniej fakt, że moja babka,
należąca do nielicznych kobiet,
które siwieją na biało i nigdy
nie podnoszą głosu, zatrza-
snęła Zofii drzwi, może ze dwa
centymetry od twarzy, kiedy
doszło do tego, że kazała jej
ciszej stawiać kroki. Pani Zofia
do końca swych dni straszyła
dzieci, nasłuchiwała ich, coraz
nieszczęśliwsza, bo one coraz
mniej jej się bały. Umarła sa-
motnie, w wannie, co odkryli
sąsiedzi zupełnym przypad-
kiem.
wa, to wystarczyło obrać dzieci na wy-
konawców, aby skutki pomysłu uległy
przeobrażeniu w stosunku do moty-
wów: pozawiązywały się autentyczne
korespondencyjne przyjaźnie, obie gra-
nice przekraczały prezenty. Pokrewną
tendencją było to, że, ogólnie, modnie
było „z kimś pisać”. W owym okresie
dzieci uprawiały magię listu – to, co
podlegało zapisowi, musiało być warte
utrwalenia, można więc powiedzieć, że
to, co było bezbarwne i bez znaczenia,
nabierało, w toku korespondencji, ko-
lorytu i ważności. Pisało się do kogo-
kolwiek, były specjalne rubryki „napisz
do mnie” w pismach dziecięcych typu
„Płomyk”, a w razie braku znajomości
Aby stworzyć widoczek należało zna-
leźć odłamek szkła: białego, rdzawego,
zielonego, byle niezbyt grubego, tak,
aby było mocno przezroczyste. Najbar-
dziej wskazane były kształty lekko wy-
pukłe, odpowiadające środkowi butelki
czy słoika, im większe, tym lepsze. Pod
szkiełkiem powstawały fantazyjne kom-
pozycje z listków, kwiatów, pazłotek, pa-
pierków, gałązek, malutkich kamyków,
innych szkiełek czy wszelkich drobnych,
połyskujących, kolorowych znalezisk.
Całość misternie ułożona, podtrzymana
listkiem babki, zawerniksowana szkieł-
kiem, spoczywała w wykopanym doł-
ku. Dołek musiał być mocno ugnieciony,
żeby ni grudka nie dostała się do widocz-
Ogromny kleks
na kartach mojego dzieciństwa
Pan Kleks na starym
projektorze i poczciwym
winylu
Podróże
i
Tryumf.
W owym czasie,
filmy nakręcone na podstawie dwóch
pierwszych części trylogii, dość czę-
sto gościły na ekranach telewizorów,
zwłaszcza w okresie Świąt Bożego Na-
rodzenia. Bez trudu więc można je było
skompletować na kasetach VHS.
W trzy lata po nakręceniu
Podró-
ży…
,
pojawił się film zatytułowany
Pan
Kleks w Kosmosie
. Pamiętam, że jako
dziecko oburzałem się bar-
dzo na tę produkcję. Przede
wszystkim dlatego, że jej sce-
nariusz był wyłącznie efek-
tem fantazji Krzysztofa Gra-
dowskiego i, poza postacią
głównego bohatera, z utwo-
rem Jana Brzechwy nie miał
nic wspólnego. Uważam, że reżyser
powinien w tamtym okresie - idąc
za ogromnym sukcesem poprzednich
adaptacji - sfilmować raczej, napisaną
przez Brzechwę, ostatnią część przygód
Kleksa -
Tryumf.
Dokonał tego w roku
2001. Jednakże jego decyzja o zrobie-
niu filmu animowanego była zupełnie
nietrafiona. O ile bowiem
Akademię
i
Podróże
Pana Kleksa
, jako filmy fa-
bularne ze wspaniałą obsadą aktorską
i doskonałymi kreacjami chociażby
Piotra Fronczewskiego
,
Leona Niem-
czyka
, czy
Zbigniewa Buczkowskie-
go
, oglądane były całymi rodzinami,
o tyle
Tryumf
- w związku z tym, iż
jest animowany - sprowadzony został
do dziecięcej kreskówki, przeznaczonej
wyłącznie dla najmłodszych widzów.
Zapewne z tego właśnie powodu re-
cenzje krytyków po premierze nie były
zbyt pochlebne, a ja nie wybrałem się
na projekcję filmu do kina - choć muszę
przyznać - miałem taką ochotę, mimo
że byłem już w owym czasie uczniem
szkoły średniej. Te nieprzychylne opi-
nie krytyków nie przeszkodziły w zja-
wisku, które określiłbym jako swego
rodzaju renesans
Pana Kleksa.
„Młodzi ludzie,
przesiąknięci
zalewającą nas masowo
pornografią,
widzą dziś
w prof. Kleksie
pedofila,
nękającego
młodych chłopców,
a w scenie kąpieli
uczniów Akademii

pod deszczowym
drzewem”
- dopatrują się wątków
pornografii dziecięcej.”
„Tamte czasy dosięgły
dziecięcego
świata
także w taki sposób,
że w ogólnym ferworze umac-
niania tożsamości klasowych,
nie zaniechano umacniania
tożsamości dziecięcych.
Tak jak proletar-
iusze
mieli się łączyć,
tak miały łączyć się
i dzieci.”
Sanatorium pod klepsydrą
miał
swoją Księgę, która stała się swoistym
symbolem jego dzieciństwa. Pamię-
tam, że i ja posiadałem taką książkę.
Była to trylogia Jana Brze-
chwy
Pan Kleks
. Pierwsze
z nią zetknięcie ograniczyło
się do przejrzenia pięknych,
kolorowych ilustracji Jana
Marcina Szancera. Jakiś czas
potem, otrzymałem w pre-
zencie od rodziców analogo-
wą płytę z piosenkami do filmu
Aka-
demia Pana Kleksa
i slajdy z adaptacji
Podróży…
Były to fotografie - opatrzo-
ne krótkimi komentarzami dotyczący-
mi filmowej fabuły - rzucane na ekran
przy pomocy projektora. Zrobiły na
mnie ogromne wrażenie i pozostały
na długo w mej pamięci, podobnie jak
wspaniałe piosenki, z muzyką Andrze-
ja Korzyńskiego, płynące z maksymal-
nie eksploatowanego winylu. Z wiel-
kim upodobaniem słuchałem:
Jak
rozmawiać trzeba z psem
czy
Księżyc
raz odwiedził staw.
Samą zaś ekrani-
zację powieści, z których pochodziły
wymienione utwory, zobaczyłem dużo
później.
Byłem już wówczas uczniem szkoły
podstawowej i, tak naprawdę, dopiero
pod wpływem filmu Krzysztofa Gra-
dowskiego z 1983 roku, sięgnąłem
po lekturę powieści Jana Brzechwy.
Początkowo była to tylko
Akademia,
która, notabene, stanowiła i stanowi
do dziś zresztą, mimo licznych reform
w dziedzinie edukacji, lekturę szkol-
ną. Zainteresowany dalszym ciągiem
przygód charyzmatycznego profesora
Ambrożego Kleksa, przeczytałem też
ko było wspólne, także
dzieci, a wśród dzieci – zabawki. Tamte
czasy dosięgły dziecięcego świata także
w taki sposób, że, w ogólnym ferworze
umacniania tożsamości klasowych, nie
zaniechano umacniania tożsamości dzie-
cięcych. Tak jak proletariusze mieli się łą-
czyć, tak miały łączyć się i dzieci. Ale to
było odrobinę wcześniej, zanim ja się po-
jawiłam, albo - w najlepszym razie - kie-
dy leżałam owinięta w pieluchy tetrowe.
Kinga i Ada, dwie trzydziestolat-
ki, z którymi jestem zaznajomiona,
opowiadały mi, że wtedy rosyjski był
językiem obowiązkowym, a bardzo
lubianym obowiązkiem było kore-
spondowanie z dziećmi rosyjskimi,
bo dzieci mogły przecież być rosyjskie,
nawet jeśli cała Rosja była wtedy ra-
dziecka. W kopertach z pięknie wy-
kaligrafowanym „cccp” przychodziły
do polskich dzieci odprasowywane ko-
lorowanki, a w przeciwnym kierunku
– do dzieci rosyjskich - wędrowały pol-
skie gumy do żucia. Jeżeli nawet sama
idea była na wskroś sztuczna i pokazo-
na odległość, można było pisać do kole-
żanki z ławki i codziennie się wymie-
niać najświeższymi nowinami.
ka, który następnie trzeba było zakopać,
ziemię przyklepać i przykryć trawą.
Najwspanialszy był moment odkopywa-
nia widoczków, kiedy spod brązowych
zbitków wyłaniał się kolorowy skrawek,
uwięziony za przezroczystą szybką.
Miejsce zakopania było sekretem i tyl-
ko wtajemniczeni potrafili rozszyfrować
znaki, które doń prowadziły. Był to wy-
raz głębokiej przyjaźni, wspólnej tajem-
nicy, dotyczącej posiadania czegoś inne-
go, wyjątkowego, na własność. Jedynie
zima była martwą porą dla tej rozrywki,
ale za to jesień, lato, wiosna… Podejrze-
wam, że gdyby przy domach i blokach
zebrać ziemię na grubości około 20 cm
plus to, co się mogło przez te wszystkie
lata nagromadzić,
to w skorupkach
szkiełek pojawiłby
się odbity obraz
tego, jak dzieci
potrafiły ubarwić
najbardziej bez-
barwną rzeczywi-
stość O
Kolorowa kronika bez-
barwnych czasów
M
ogłoby się wydawać, że czas się
ciągnął jak brudne sznurowa-
dło, że dzieci niepomne ubóstwa piękna
w tamtym świecie, najspokojniej two-
rzyły skomplikowane konfiguracje na
poszarzałych, rozciągniętych gumach
pod klatkami (a o gumy było nieła-
two - ta sama guma była do skakania
i do majtek); ale nie – dziecięcy światek
reagował tym samym pragnieniem po-
siadania na własność czegoś pięknego,
odróżnialnego, trwałego, które trawiło
resztę dorosłej społeczności, wyczeku-
jącej westernów w telewizji, czy ubra-
niowych nowości w „ Burdzie”.
Ale domy ze szkła zamieniły się
w coś innego - najbardziej specyficzną
dziecięcą pasją w tamtym okresie było
robienie widoczków. Była to podwór-
kowa sztuka, na miarę wieku artystów
i pospolitych środków, która niosła
cień jakiejś wyższej potrzeby.
Sylwia Hejno
8
OFENSYWA - luty 2007
OFENSYWA - luty 2007
9
B
ohater powieści Brunona Schulza
Jak proletariusze
Jak
już napisałam, wszyst-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • anio102.xlx.pl